czwartek, 25 listopada 2010

Przygoda, przygoda...

Dawniej, kiedy Z. z Borlinem byli jeszcze w podstawówce byli niemal nierozłączni. Gdy inne dzieciaki chodziły na pobliskie glinianki skakać na główkę w gęstą i brunatną jak zupa grzybowa wodę, oni woleli chodzić na torowisko i obserwować pociągi. Towarowe wagony z węglem były mało ciekawe, ale zamknięte kontenery z tajemniczymi ładunkami pobudzały wyobraźnię (z pewnością wypełnione były gwiezdnym pyłem, odpadami nuklearnymi, kamieniami księżycowymi i wnętrznościami przybyszów z kosomsu a raz nawet prawie napewno wiozły nielegalnych imigrantów z Belize) a w wagonach osobowych chłopcy prawie zawsze widzieli znane osobistości jak Jimmy Page, Ian Curtis czy Mr. T.
Teraz jako dorośli lubili wsiadać w pociąg i pędzić w znane i mniej znane zakątki kontynentu. Wczoraj właśnie wsiedli razem do jednego z pociągów na wschód zainspirowani opowieścią Orina o kazaskim miełkosopoczniku. Do Karagandy mieli jeszcze trzy dni podróży a już w pociagu teraz w tym pociągu czuli się jak MacGyver, zaparzając herbatę w samowarze, popijając ciepłe piwo przyniesione przez obnośnego handlarza na jakiejś białoruskiej stacyjce i zagryzając pyszne wędzone rybki od babinki z tej samej stacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz